Wywiad Ady 

 

Wywiad z Panem Józefem Borowcem- kombatantem i uczestnikiem II wojny światowej

„Wszystko, co robisz, rób dla sprawy, a nie dla sławy…”

 

 

Adriana Ciupka: Ile miał Pan lat, kiedy wybuchła wojna?

Józef Borowiec: Miałem wtedy 14 lat. Ukończyłem dopiero szkołę podstawową- powszechną, ponieważ tak się ona nazywała i trwała 7 lat. W czerwcu otrzymałem świadectwo, a 1 września wybuchła wojna.

A.C.: Jak planował Pan swoją przyszłość jeszcze w szkole?

J.B.: Marzyłem o dostaniu się do szkoły wojskowej, jednak warunki w jakich żyłem nie pozwalały mi na dalszą edukację w tamtym czasie. Wystarczy, że powiem, że mam pięcioro rodzeństwa, jestem trzecim z kolei, po starszym bracie i siostrze. Moi poprzednicy ukończyli tylko 3 lata szkoły powszechnej. To, że skończyłem 7 klas, było ewenementem w środowisku, w którym żyłem. Uświadomię pani pewną rzecz. Ludzie z mojego środowiska, kiedy tylko zeszły śniegi i mrozy chodzili do szkoły boso, ponieważ obuwie było bardzo drogie i należało je szanować. Dorośli ludzi idący w niedziele do kościoła szli boso, dopiero przed świątynią wycierali nogi szmatką wkładali buty, aby na nabożeństwie być w obuwiu. Jednak zaraz po wyjściu z kościoła znowu je ściągali, aby ich nie zniszczyć. A wracając do moich planów. Mój wychowawca chciał pokierować moim losem. Wiedział, że są w Polsce dwie szkoły kadetów, w których kształci się ludzi do armii zawodowej, a ja bardzo marzyłem o wojsku. Zapewniał mnie, że nie potrzeba w niej mieć żadnych pieniędzy. Jedna szkoła była we Lwowie, a druga w Modlinie. Napisałem list do Modlina, ponieważ był bliżej. Po krótkim czasie listonosz przyniósł zawiadomienie, aby odebrać list. Najpierw trzeba było za niego zapłacić 10gr. Nie pamiętam jak zdobyłem te pieniądze, ale odebrałem list, aby dowiedzieć się z niego ,a główna siedziba szkoły mieści się Rawiczu i to tam powinienem wysłać list. No więc wysłałem. Przyszło kolejne zawiadomienie, aby odebrać list. Tym razem trzeba było zapłacić 60 groszy. Z trudem zdobyłem te pieniądze i odebrałem list. W kopercie znajdowała się broszura informacyjna i kilka ankiet. Okazało się, że jest pięć kategorii przyjmowania do uczelni. Ja plasowałem się w piątek, a z broszury wynikał, że kandydaci z pierwszej, drugiej i trzeciej kategorii zajmują wszystkie miejsca. Tak więc mogłem sobie pomarzyć o wojsku.

A.C.: Czy istniały jeszcze jakieś „ukryte” informacje o szkole kadetów. Mówiąc ukryte mam na mysli to, które napisane były drobnym maczkiem.

J.B.: Oczywiście, że były. Okazało się, że każdy uczeń szkoły kadetów musiał być wyposażony w komplet potrzebnych mu rzeczy. Od kocy zaczynając, przez kompletny ubiór, a kończąc na mazakach do pasty. W związku z tym, nawet gdybym dostał się do szkoły, moich rodziców nie było stac na zakup potrzebnych mi rzeczy.

A.C.: W takim razie, co Pan zrobił po tym, jak nie dostał  się Pan do szkoły kadetów?

J.B.: Zacząłem pracować jako 14-latek na dworze księcia Maciej Radziwiłła w kieleckim. Były to bardzo ciężkie lata ponieważ jednocześnie trwała okupacja. Następnie w 1943 roku wstąpiłem do Armii Krajowej. Mój starszy brat był żołnierzem batalionów chłopskich. Każdy z nas służył gdzie indziej. Paliliśmy urzędy gminne. Dlaczego? Ponieważ niszczyliśmy w ten sposób dokumentację, aby Niemcy mięli trudności z identyfikowaniem ludności. Jednak to później również odbiło się czkawką, ponieważ po wypędzeniu okupantów był problem z odtworzeniem dokumentacji.

A.C.: A co było dla Pana najważniejsze w tamtym czasie?

J.B.: Zarówno dla mnie, jaki i dla innych młodych ochotników najważniejsze to było posiadać broń. Mają pierwszą bronią był karabin. Bardzo podobny do tych niemieckich. Wcześniej musiał być przechowywany w bardzo wilgotnym miejscu, ponieważ w części drewnianej mogłem rzeźbić paznokciem, a część metalowa pokryta była rdzą. Później po krótkim czasie dostałem coś lepszego, jednak na całe szczęście nie musiałem z tego strzelać.

A.C.: A w jaki sposób zdobywaliście broń?

J.B.: Główną zasadą było zdobywanie broni na wrogu. Najczęściej napadaliśmy na Niemców, jednak byli i tacy, którzy dali się przekupić. Potem w 1944 roku odebraliśmy dość duży zrzut broni. Była to głównie radziecka i angielska. Otrzymaliśmy steny angielskie, rewolwery, kolty, granaty obronne. Jednak dalej nie posiadaliśmy broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej.

A.C.: W takim razie, co wydarzyło się po tym, jak odebraliście zrzut?

J.B.: Po odebraniu zrzutu stoczyliśmy dwie bitwy z Niemcami. Pod Zagajnikiem i pod Nizinami. Dowodził nimi oficer „Wicher”.

A.C.: A może Pan powiedzieć na czym polegała partyzantka?

J.B.: Powiem inaczej. Określę jakie mieliśmy zadania. Najpierw rozpoznać wroga. Potem uderzyć, a na końcu wycofać się. Zupełnie inaczej było na froncie, tam nikt nie miał praca się cofnąć. Jak się już uderzyło, to trzeba było walczyć.

A.C.: W takim razie jakie były następne zadana Pana i pańskiej grupy?

J.B.: A więc kiedy 2 sierpnia 1944 roku z nasłuchu radiowego dowiedzieliśmy się o wybuchu powstania warszawskiego, postanowiliśmy pójść na odsiecz powstaniu. Szliśmy z kieleckiego do Warszawy. Dopiero, kiedy zostałem oficerem zdałem sobie sprawę, jakie to było niebezpieczne. Nie zdawaliśmy sobie wcześniej sprawy, że w każdej chwili możemy zostać zaatakowani. Po krótkim czasie moja grupa została rozwiązana.

A.C.: To co Pan zrobił, kiedy grupa została rozwiązana?

J.B.: Powróciłem do przyczółka Sandomierskiego. Potem nastąpiły wysiedlenia ludności, ponieważ Sandomierz był miejsce krwawych walk. Maja rodzina została wysiedlona do Połańca. Chcąc odciążyć rodziców, chodziłem na front po ziemniaki. Przed ofensywą styczniową nie mogłem chodzić już po ziemniaki, więc postanowiłem razem z trzema kolegami ruszyć w kierunku Sandomierza. Okazało się, że nie było tam dla nas pracy, ale spotkaliśmy tam przedstawiciela PKWN-u. Zaproponował on nam, abyśmy ochotniczo wstąpili do wojska. Brali tylko ochotników. Wtedy miałem momenty zawahania się, jednak postanowiłem wstąpić w szeregi Wojska Polskiego. Dla udowodnienie przetoczę pewną książkę. Nosi tytuł „Pierwsze dni”. Wśród ochotniczych żołnierzy jestem również ja wymieniony.

A.C.: W takim razie musiał Pan stanąć przed komisją. Jak ona wyglądała?

J.B.: Kiedy stawałem przed komisją nie miałem nawet 20 lat. Nie była to taka sama komisja jak dzisiaj z tymi wszystkimi kryteriami. Wtedy przyjmowano wg. Kategorii: ma dwie ręce, nogi, głowę na karku, oczy, uszy. Potem zostałem żołnierzem. Nazajutrz poszliśmy do Rozwodowa. Przez noc jechaliśmy pociągiem do Lublina. Tam mieliśmy zostać umundurowani, jednak tak się nie stało. Przez kilka dni byliśmy bez atestatu- wyżywienia. Potem wzięli nas na Majdanek. Tam również nie dostaliśmy jedzenia, ale podczas drogi było wiele pól z kapusta, więc uzupełnialiśmy zapasy. Więc kiedy byłem już w tej szkole oficerskiej, od rana do późnego wieczora odbywały się zajęcia. Po 1,5 miesiąca zrobili nam egzamin. Wypadłem rewelacyjnie. Ze szkoły wyszedłem ze stopniem podporucznika, a następnie zostałem skierowany do II Armii Krajowej. Ja zostałem oddelegowany do Ostrowa Wielkopolskiego, a mój kolego do Bydgoszczy. Więc z Lublina jechałem przez Puławy, Radom, Kielce, Łódź, a potem do Ostrowa Wielkopolskiego.  W tym samym czasie przyjechało tam ok. 40 wagonów z rannymi. Wtedy zacząłem zastanawiać się, gdzie ja jestem i co ja tam robię. Wiedziałem, że nie mogę się wycofać, ponieważ złożyłem przysięgę. Wsiadłem więc do pociągu i dojechałem do Kępna. Potem dalej szedłem pieszo w kierunku Nysy. Po drodze napotykałem polskie punkty kontrole, które pomogały takim osobom jak ja jak najszybciej dostać się nad Nysę.

A.C.: W takim razie, co wydarzyło się, kiedy dotarł Pan nad Nysę?

J.B.: W pierwszych dniach kwietnia byłem w X dewizą piechoty II Armii Krajowej. 16 kwietnia 1945 roku rozpoczęliśmy krwawe walki zaczepne nad Nysą. Były to walki bardzo krwawe. Kiedy walki się zakończyły z piwnic domów zaczęli wychodzić ludzi. Okazało się, że byli do Serbowie Łużyccy, którzy zamieszkiwali te tereny. Było to moje pierwsze spotkanie z Serbami Łużyckimi. Po ok. 20 latach otrzymałem od nich zaproszenie i list, w który napisali, że pamiętają, że w kwietniu 45 roku walczyłem w okolicach Nysy.

A.C.: Powiedział Pan, że do końca wojny walczył Pan nad Nysą, więc kiedy wrócił Pan do kraju?

J.B.: Do kraju wróciłem dopiero 12 maja, ponieważ wcześniej razem z moją dewizą od 9 do 12 maja pomagaliśmy Czechom, ponieważ wywołali oni powstanie, a nie wszyscy uznali zakończenie wojny i musieliśmy zaprowadzić tam porządek. Dopiero 12 maja znów byliśmy w Polsce. 18 maja przechodziliśmy przez Lwówek Śląski. Następnie ruszyliśmy w kierunku Wrocławia. 26 maja zorganizowaliśmy pierwszą polską defiladę po II wojnie światowe. Byliśmy co prawda dewizą zmotoryzowaną, jednak z powodu braku środków szliśmy kilka kilometrów. Przez całą drogę czuliśmy smród rozkładających się ciał. Na ul. Wolności rozstawione były trybuny, a ludzi po drodze rzucali nam pod nogi niemieckie flagi. Huk wojskowego obuwia tłumiony był przez materiały. Tego samego dnia byliśmy z całą dewizą w Jeleniej Górze, gdzie tworzono właśnie miejską radę. Zostałem oddelegowane z ramienia wojska. Byłem najmłodszym radnym.

A.C.: A jakie jest Pana osobiste motto na życie?

J.B.: Wszystko co robisz, rób dla sprawy, a nie dla sławy, a jak zrobisz coś dla sprawy, to sława sama przyjdzie.

A.C.: To w związku z tyloma zasługami musi mieć Pana sporo odznaczeń.

J.B.: Przez całe swoje życie trochę ich nazbierałem. Powiem o tych najważniejszych, są to: Krzyż Oficerski Order Odrodzonej Polski, Krzyż Kawalerski Order Odrodzonej Polski, Krzyż Walecznych, 2 Srebrne Krzyże Zasługi, Złoty Krzyż Zasługi, Krzyż Partyzancki, Krzyż Armii Krajowej, Order Flagi Państwowej Koreańskiej Republiki Ludwo-demokratycznej. Ten ostatni order otrzymałem, ponieważ byłem dyrektorem  zakładu dla dzieci koreańskich, które uciekły podczas wojny w Korei.

A.C.: A jak to się stało, że zamieszkał Pan w Lwówku Śląskim?

J.B.: Kiedy po wojnie przydzielano każdej dewizie kwatery, moja została przydzielona do Lwówka Śląskiego. Mieszkam tu od 1949 roku. 

A.C.: Nie wspomniał Pan o tym, czy się zajmował po wojnie, kiedy sytuacja się w miarę unormowała?

J.B.: Kiedy mogłem ponownie podjąć naukę, napisałem maturę, studiowałem prawo na Uniwersytecie Wrocławskim, a potem pracowałem w zawodzie jako radca prawny. Ale chciałbym o czymś jeszcze powiedzieć. Podczas 60-lecia obchodów zakończenia II wojny światowej zostałem poproszony o zabranie głosu, jako przedstawiciel kombatantów. Było to dla mnie ogromne wyróżnienie.

A.C.: Dziękuję serdecznie za rozmowę i przekazanie tak dużej ilości informacji.